Marcin Wolski Marcin Wolski
842
BLOG

Marcin Wolski, "Cud nad Wisłą" – odcinek siedemnasty

Marcin Wolski Marcin Wolski Polityka Obserwuj notkę 0

 

*

Kiedy pożegnawszy Kasię, Barczewski znalazł się wreszcie w dawnym przedszkolu na Mokotowie mieszczącym redakcję „Ekspresu Wyborczego”, wrzało tam jak w ulu. Zespół powstały w drodze pospolitego ruszenia był młody i nadzwyczaj pluralistyczny, choć z miesiąca na miesiąc zaczynał się kształtować podstawowy trzon trzymany żelazną ręką przez Helenę Kaganek. Naczelny Adam Pysznik (aktualnie poseł), w którym kochały się wszystkie dziewczyny, a młodzi redaktorzy podziwiali jego opozycyjną przeszłość, był bardziej guru, ideologiem niż organizatorem bieżącej pracy. Lubił pisać wstępniaki, lubował się w celnych sformułowaniach w rodzaju „Wasz prezydent, nasz premier”. Jednocześnie z kokonu byłego opozycjonisty coraz wyraźniej począł wykluwać się motyl o dość nieoczekiwanych barwach. Człowiek, który pisywał z więzienia pełne oskarżycielskiej pasji listy do generała Kiszonki, teraz mocno zmoderował swe poglądy. A z nim całe środowisko. To dzięki jego wskazówkom wychodzono z podziemia bez nastrojów rewanżu czy choćby prób elementarnego wymierzenia sprawiedliwości. Opresyjni przedstawiciele władzy nagle przemienieni w partnerów nie byli już kandydatami na latarnie, czego tak obawiała się matka Kamila.

Redaktor Barczewska-Richter już od grudnia 1988 roku żyła w nastroju stałej paniki. Zaczęła pić i zdarzało się, że nie była w stanie pojechać do redakcji. A po 4 czerwca poszła w takie tango, że wylądowała w izbie wytrzeźwień.

Kamil jeszcze wtedy nie współpracował z „Ekspresem”, ale od starszych o miesiąc stażu kolegów wiedział, że wśród „Rycerzy Graniastego Stołu” nie było spodziewanego wybuchu radości po bezprzykładnym zwycięstwie w wyborach czerwcowych. Raczej zakłopotanie i mnożące się zastrzeżenia przed nastrojami tryumfalizmu. Trudno było to zrozumieć, zwłaszcza że zmaltretowane społeczeństwo wymagało jakiegoś oczywistego znaku sukcesu.

Jeszcze większy szok i niesmak, przynajmniej wśród części zespołu, wywołały wybory prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe. Wojciech Karuzelski przecisnął się jednym głosem i to tylko dzięki kilku deputowanym „Solidności”, którzy wstrzymali się od głosu. Sporo osób w redakcji komentowało ich czyn jako sprzeniewierzenie się woli wyborców, którzy zaledwie przed miesiącem tak zdecydowanie odrzucili komunę.

Jednak kierownictwo przekonywało iż „pacta sunt servanda”, a w ostateczności liczą się realia, czyli otoczenie Polski przez „obóz pokoju i socjalizmu”, a nade wszystko rodzime siły przymusu, które pozostawały w rękach ludzi starego reżimu, a udowodniły swoją sprawność podczas grudniowego puczu.

Kamil wszedł do zespołu z początkiem lipca. Wszedłby może i wcześniej, ale jak wielu działaczy z podziemia związanych z towarzystwem „Kanonia” miał sporą rezerwę co do sensowności Graniastego Stołu. Jednak po wyborach czerwcowych pozostawanie w podziemiu, które właśnie przestało istnieć, nie było już alternatywą.

Tego wtorku wpadając do redakcji, znalazł się w wirze domysłów i spekulacji, których istotą były domniemania w temacie nowego premiera.

– Idę o zakład, że to będzie Hajduk... – twierdził Lesław Koleszka, jeden z najbliższych współpracowników szefa redakcji, świeżo przybyły z Krakowa. – Już by był, gdyby ten intrygant Indykiewicz nie zbuntował przeciw niemu Szwendały i wypromował Małopolskiego, który natychmiast gdy dostał władzę, kopnął go w dupę.

– A ja myślę, że jednak padnie na Turonia – wtrąciła się Lucyna, szczupła redaktorka techniczna, z niepojętych względów farbująca się na platynowo. – Przewodniczący wybierze kogoś, kto potrafi gadać po ludzku.

– A może Szwendała zdecyduje się na Indykiewicza – podsunął ktoś z boku.

– Premier nie może być wzrostu siedzącego psa – mruknął dość spontanicznie Kamil i wszyscy wybuchnęli śmiechem. A Lucyna przytuliła się do niego.

Chyba nadal nie zrezygnowała z pogłębienia ich wzajemnych relacji. Starsza pięć lat od Barczewskiego rozwódka o dość libertyńskich obyczajach od pierwszego wejrzenia polubiła młodego redaktora, podczas nocnego dyżuru poszli razem do łóżka (jeśli można tak nazwać stertę gazetowych numerów) i było im całkiem fajnie, ale wbrew nadziejom Lucyny nie stała się dla Kamila nikim więcej jak sympatycznym „pogotowiem seksualnym”.

Spekulowano w najlepsze aż do późnego wieczora, kiedy jak grom padła wiadomość: „Szwendała idzie na premiera”. Było to tak szokujące, że aż nie do uwierzenia.

– No to się załatwił! – powiedział Koleszka. – W krótkim tempie skompromituje się, cały ciężar reform pójdzie na jego konto. I będzie pierwszym premierem, którego wywiozą z URM-u na taczkach.

– Albo i nie – rzucił Krzysztof Gajski, jeden z nielicznych dziennikarzy, który miał odwagę stawiać się naczelnemu. Teraz stał przy drzwiach, a na jego ustach błąkał się uśmieszek. – Szwendała już parę razy potrafił nas zaskoczyć.

– Na jakiej podstawie tak twierdzisz? – syknął brodaty Izaak Krakowski. – Dalszy wzrost takich postaci jak Szwendała byłby nieszczęściem dla tego kraju i nas wszystkich.

– Niczego nie twierdzę, ale czy nie uważacie, że zawsze należy rozważać gorsze ewentualności i być przygotowanym na plan B?

 

Na następny odcinek zapraszamy w piątek (7 stycznia) o godzinie 17.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka